Druga Dycha do lubelskiego Maratonu oraz moja prywatna druga dycha: jak wyglądała „od środka”?
Z nutką niepokoju, ale i ekscytacji wyglądałam przedostatniej niedzieli listopada. Nigdy nie wiadomo jaki numer wywinie nam pogoda, ale z drugiej strony pamięć o wielkich pozytywnych emocjach, które udzielały mi się zawsze, nawet gdy tylko kibicowałam sprawiała, że spodziewałam się szczęśliwego ukończenia biegu, pomimo wszystko.
Z racji mojego niemal zerowego przygotowania do Dychy, lubartowska ekipa wierzyła we mnie ciut mniej, toteż ostatnie chwile i rozgrzewka upłynęły przy rozbawionych komentarzach mówiących o karetce i dobiegnięciu do mety w przyszłym tygodniu
Zaraz jednak wybiła 11:00 i żarty się skończyły. Każdy zawodnik zajął strategiczną pozycję w tłumie rozochoconych sportowców – najlepsi na początku, a żółwiki na końcu. Przezornie ulokowałam się gdzieś pośrodku gibiącej się i podskakującej fali i czekałam na ten moment.
Nie powiem, żeby sam start był jakoś szczególnie emocjonujący, bo w tamtej chwili siłowałam się właśnie z mp3, która po prostu umarła. No nic, to będzie cichy bieg.
I faktycznie – zawodnicy biegli tak skupieni, że słychać było każde uderzenie buta o asfalt, a z czasem też każdy oddech, coraz bardziej zdyszany. Tylko kibice i wolontariusze robili raban na chodnikach i z całą pewnością dla wielu osób była to duża motywacja, żeby nie zatrzymać się.
Najszybszych zawodników ostatni raz widziałam na starcie Trzymałam moje niedzielne tempo, nie przejmując się, że na początku raz po raz ktoś mnie wyprzedzał (…bo jakiś czas potem to ja ich wyprzedziłam). Gdzieś koło trzeciego kilometra znalazłam sobie „zająca”, którego trzymałam się praktycznie do mety (spoiler – już wiemy, że dobiegłam). Pierwsza połowa przebiegła zupełnie spokojnie – parę razy obejrzałam się tylko, czy przypadkiem nie jestem ostatnia, a kiedy z ulgą stwierdziłam, że jeszcze za mną niezły tłum, mogłam już rozkoszować się truchtem.
Mega zdziwieniem był dla mnie podbieg na ul.Filaretów, który – wbrew moim przypuszczeniom – nie przyprawił mnie ani o śmierć, ani nawet o zadyszkę; ot, zwolniłam kroku, łyknęłam wody, a kiedy trasa zaczęła opadać, poszybowałam na skrzydłach samozachwytu, doganiając tym samym mojego zająca, który uciekł mi na podbiegu.
Oczywiście nie mogło być tak pięknie do samego końca. Totalna głupota przy rozgrzewce dała o sobie znać przy końcówce trasy – nagle w głowie zakołatało pytanie: ryzykować i biec dalej pomimo bólu czy przełknąć gorycz porażki i iść? Odpowiedź chyba jest oczywista Wkurzona na siebie i na lewą nogę postanowiłam nie dać się. Raz kozie śmierć, najwyżej koza będzie miała lekką kontuzję. Tak, iście zawodowe podejście do tematu…
Zaraz jednak ból ustąpił i zaczęła się walka o ostatnie metry. O dziwo to znowu nie był podbieg na wiadukcie, a wejście na Arenę. No, jak teraz zwolnię, to koniec. Więc ku przerażeniu moich nóg – które nie wyrabiały, oraz mózgu – który już nie wiedział która noga to która, wbiegłam na metę chyżym sarnim krokiem, modląc się, żeby chociaż na koniec nie wyrżnąć orła.
Udało się – w jednej minucie odbierałam medal, a w drugiej, już kompletnie nie czując zmęczenia robiłam sobie zdjęcia z Lubartowianami, którzy – jak łatwo się domyślić, spodziewali się mnie gdzieś za pół godziny
Tak więc z niekrytą dumą (ale jeszcze większym zaskoczeniem!) mogę powiedzieć, że bez przygotowania złamałam godzinę na dystansie 10km. 58min i 10sekund. Medal odebrany, honor obroniony, teraz tylko mam cichą nadzieję, że noga się za te ambicje nie zemści w najbliższych dniach
Marlena Siwek